Maciej Rosalak
Białe klify Dover są słynne na cały świat. W najwęższym miejscu kanału La Manche w jego odmęty po angielskiej stronie opadają strome ściany z olśniewającej bielą kredy, zajmujące 8 km wybrzeża i osiągające wysokość do 100 m. Podziwiają je tysiące turystów, a także widzów licznych filmów, z „Bitwą o Anglię” na czele, kiedy to w kadrze widzimy owe klify oczami pilotów niemieckich bombowców nadlatujących z czarnymi krzyżami na skrzydłach.
Nieporównanie mniej znane są identyczne białe klify po francuskiej stronie, ciągnące się między Calais a Boulogne, zwane Opalowym Wybrzeżem. Podziw wywołują szczególnie kredowe ściany w okolicach przylądków Cap-Gris-Nez oraz Cap-Blanc Nez. Po obu stronach kanału, w odległości niespełna 35 km od siebie, wznoszą się więc takie same skały osadowe, zbudowane z warstw mikroorganizmów zawierających kalcyt i wapień, opadających na dno w ciągu milionów lat.
Nie są zresztą niczym wyjątkowym – kredowe skały występują w Europie wszędzie tam, gdzie w prehistorycznych epokach rozciągały się morza i oceany. Spotykamy je zarówno w Danii i na Rugii, jak i pod Chełmem i Zamościem. Te, które tworzą rynnę kanału La Manche w jego najwęższym miejscu, intrygowały jednak ludzi w sposób wyjątkowy: Dlaczego są identyczne, skoro dzieli je pełen wody przesmyk morski?
Odpowiedź nasuwała się sama każdemu, kto ze środka drogi między Calais a Dover spojrzał kolejno na obydwa brzegi – kiedyś musiały być połączone. Hipotezy dotyczące ich rozłączenia uczeni spróbowali jednak udowodnić dopiero w ostatnich latach. W ich wywodach pojawiają się epoki lodowcowe i okresy ocieplenia, ogromne jezioro ze stopniałego lodu w miejscu dzisiejszego Morza Północnego, rozrywające się komety i trzęsienia ziemi, a wreszcie kataklizm wodospadu, przy którym Niagara wydałaby się rozrywkowym urządzeniem w aquaparku.
Zacznijmy od lodu
Badacze odkrywają ślady długotrwałych zlodowaceń (epok lodowcowych), obejmujących znaczne obszary globu w tak odległych okresach jak karbon czy perm, a więc między 350 a 250 mln lat temu, a nawet jeszcze w okresach prekambryjskich sięgających czasów kilku- czy kilkunastokrotnie bardziej odległych. Jeśli chodzi o stratygrafię dziejów Ziemi, to obecnie, jak wiadomo, żyjemy w erze kenozoicznej, w okresie czwartorzędu (plejstocenu) i epoce holocenu, trwającej od zaledwie nieco ponad 11,5 tys. lat.
Początek holocenu mierzy się od ostatniego cofnięcia się lądolodu na półkuli północnej w strefę podbiegunową. To wcale nie musi oznaczać, że żyjemy w okresie trwałego ocieplenia. Prawdopodobnie – bo nikt tego z całkowitą pewnością nie może stwierdzić! – żyjemy nadal w kolejnym z kilku wielkich zlodowaceń, jakie wystąpiły na Ziemi. Tyle tylko, że nie w okresie, gdy lód zajmuje znaczne obszary (glacjał), lecz w okresie, gdy się właśnie cofa (interglacjał). Cztery ostatnie glacjały występowały na Ziemi – o czym świadczą badania rdzeni lodowych na Grenlandii i na Antarktydzie – od 1 mln 200 tys. lat. W Europie te okresy lodowcowe przypadają na lata:
- 1200–950 tys. lat temu;
- od 730 do 430 tys. lat temu;
- od 300 do 170 tys. lat temu;
- od 115 do 11,7 tys. lat temu.
Jak widzimy, glacjały trwały kolejno 250 tys., 200 tys., 130 tys. i trochę więcej niż 100 tys. lat, a więc malały. Interglacjały, które następowały między nimi, były zaś zauważalnie jeszcze krótsze: 220 tys., 130 tys. i 55 tys. lat. Można też zaryzykować przypuszczenie, że interglacjały stają się coraz krótsze w postępie zbliżonym do arytmetycznego: maleją mniej więcej o połowę. Jeśli więc bylibyśmy w okresie interglacjalnym wielkiej epoki lodowcowej, to obecny czas ocieplenia – już trwający 11,7 tys. lat – skończyłby się za kilkanaście tysięcy lat. Wypada dodać, że wymienione postępy lądolodu na ziemiach polskich sięgały do przełęczy sudeckich i nawet nieco je przekraczały (zlodowacenie południowopolskie między 730 a 430 tys. lat temu). Natomiast podczas ostatniego interglacjału (eemskiego: od 170 tys. do 115 tys. lat temu) temperatura wzrosła o 2–3 st. C, co podniosło poziom mórz od 4 do 6 m. W dolinie Wisły wody morskie sięgały Kwidzyna. Potem lądolód znów ruszył na południe, ale zajął już tylko część Polski. Łatwo to dziś ujrzeć – był tam, gdzie obecnie niebo przegląda się w taflach jezior Mazur, Pomorza, Kujaw i północnej Wielkopolski.
W plejstocenie (czwartorzędzie) maksymalny zasięg lądolodu w Ameryce Północnej sięgał aż do środkowych terenów dzisiejszych Stanów Zjednoczonych, skuł ogromne obszary północnej Azji, w Europie pokrył Morze Północne, Wielką Brytanię, Skandynawię, Bałtyk, prawie całą Polskę, północne obszary Niemiec (a także Alpy) i kraje Beneluksu. Na półkuli południowej zlodowacenie objęło Argentynę, Ziemię Ognistą i Tasmanię. Średnia temperatura roczna spadła o 5,5 st. C na całej kuli ziemskiej w stosunku do średniej temperatury rocznej, która obecnie wynosi 15 st. C.
W fazie glacjalnej lodowiec postępuje dzięki temu, że klimat oziębia się, zamiast deszczu pada coraz częściej śnieg, który nie topi się podczas lata. Zwały śniegu wkrótce zamieniają się w lód, którego ciężar rośnie i spycha swe własne pokłady coraz dalej i szerzej, niosąc ze sobą odłamane skały, kamienie, żwir i piasek.
Dlaczego w ogóle dochodzi do zlodowaceń? Pomijając krótkie – w skali istnienia kuli ziemskiej, choć szalenie dotkliwe, a nawet zabójcze dla żywych stworzeń – oziębienia klimatu wywołane potężnymi uderzeniami ciał kosmicznych lub wybuchami superwulkanicznymi, decydują o tym tzw. cykle Milankovicia. Otóż serbski uczony Milutin Milanković odkrył, że dominujący wpływ na ziemski klimat mają ekscentryczność, nachylenie ekliptyki i precesja osi Ziemi. Te trzy zjawiska – których istota tkwi, najogólniej mówiąc, we właściwościach budowy i obrotów Ziemi wokół własnej osi oraz wokół Słońca, a także w grawitacji naszej gwiazdy oraz Księżyca – wywołują periodyczne zmiany orbity ziemskiej. Stąd periodyczność zmian klimatycznych. Łączny wpływ trzech wymienionych czynników może zmniejszyć nasłonecznienie w niektórych punktach nawet o 10 proc. od wartości średniej. I nic na to nie poradzimy...
Przerwana grobla
W ciągu ostatniego 1 mln lat na półkuli północnej lądolód nasuwał się aż do 50. stopnia (w Europie), a nawet do 40. stopnia (w Ameryce Północnej) szerokości geograficznej, a następnie wycofywał do okolic podbiegunowych. Nawet w okresach interglacjalnych występowały wspomniane wyżej „małe epoki lodowcowe”. Dotyczy to zapewne również tysiąca lat poprzedzającego nasz holocen. Oto na początku bieżącej dekady magazyn „Science” opublikował wyniki badań naukowego zespołu kierowanego przez dr. Jamesa Kennetta, geologa z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara. Odkrył on na obszarze Ameryki Północnej wielkie ilości nanodiamentów (drobiny tej najczystszej formy węgla) w cienkiej warstwie gruntu sprzed 12 tys. 900 lat. Ma to świadczyć o upadku asteroidy lub komety, która przechodząc przez ziemską atmosferę, rozpadała się na mniejsze fragmenty.
Tłumaczy to zarówno brak większych kraterów z tamtej epoki, jak i wystąpienie gwałtownych zmian klimatycznych w wyniku zanieczyszczenia atmosfery palącą się w niej materią z Kosmosu. Błyskawicznie nastąpiło dotkliwe ochłodzenie prowadzące do zaniku ciepłolubnych roślin, a w następstwie do wyginięcia wielkich zwierząt roślinożernych, w tym mamutów oraz polujących na nie takich gigantycznych drapieżników jak tygrysy szablozębne. Katastrofa tłumaczyłaby też nagły upadek kultury Clovis – paleo-Indian, żyjących w tym czasie na terenie dzisiejszego Nowego Meksyku oraz Ameryki Środkowej.