„Generał Mróz” wybija Wielką Armię. Rosyjski koszmar Napoleona
  • Maciej RosalakAutor:Maciej Rosalak

„Generał Mróz” wybija Wielką Armię. Rosyjski koszmar Napoleona

Dodano: 
Odwrót Wielkiej Armii na obrazie Wasilija Wierieszczagina
Odwrót Wielkiej Armii na obrazie Wasilija Wierieszczagina Źródło: Wikimedia Commons
Kiedy płonęła stodoła ze śpiącymi kolegami, inni zbliżali się nie po to, by ich ratować, ale by się ogrzać.

W Egipcie było ciepło, nawet gorąco – tu, poza ogarniętą pożarami Moskwą, stawało się coraz zimniej. Jak pisze Michaił Heller w swojej znakomitej „Historii Imperium Rosyjskiego”: „Całkowitym zaskoczeniem okazały się mrozy. W Moskwie Napoleon rozkazał dostarczyć sobie informacje o temperaturze w strefie środkowej Rosji za ostatnie 20 lat. Wyczytał z nich, że ostre mrozy zaczynały się dopiero w grudniu, a w listopadzie najniższa temperatura wynosiła minus 10 stopni. Rok 1812 okazał się wyjątkowy: silne mrozy nastały już w październiku. Do samej Berezyny dowództwo rosyjskie nie miało wątpliwości, że Napoleon zastanie wzięty do niewoli. Wymownym świadectwem przekonania o klęsce francuskiej był rozkaz dowódcy jednej z armii admirała Cziczagowa, kolportowany wśród żołnierzy i ludności cywilnej. Zawierał on charakterystykę zewnętrzną cesarza Francuzów: »Jest małego wzrostu, krępy, blady, szyja krótka i gruba, głowa duża, włosy czarne. Dla większej pewności chwytać i przywozić do mnie wszystkich małego wzrostu« […]”.

W matnię mrozu

Rozpoczął się ów słynny odwrót spod Moskwy, który przeszedł do historii jako jeden z jej najbardziej makabrycznych rozdziałów. Tysiące żołnierzy zamarzło podczas niego bądź padło z głodu, wycieńczenia oraz w wyniku odniesionych ran. Sugestywny opis tego marszu zawarł w swych pamiętnikach 20-letni wówczas oficer sztabowy armii napoleońskiej Franciszek Gajewski (za bitwę pod Dreznem w końcu sierpnia 1813 r. otrzymał stopień pułkownika i Legię Honorową). O wydarzeniach poprzedniego roku pisał:

„Dnia 29 października stanęło wojsko pod Możajskiem. Mróz chwycił nagle i bez jakiegokolwiek wstępu doszedł od razu do 15 st. Réaumura [–35 st. C]. Wojsko cierpiało z braku żywności, a odzież żołnierza, zastosowana do łagodnego klimatu nic nie znaczyła w kraju pod strefą tak na wschód posuniętą. […] Długa kolumna taka postępowała milcząco ku Smoleńskowi, a następnie ku Wilnu. Gdzie końskie ścierwo leżało, czy dopiero co padłe, czy zwierz padł w pochodzie naszym do Moskwy, tam się rzucało kilkadziesiąt nieszczęśliwych, rozrzynali obrzydliwą strawę na kawałki i pożerali surową. Żadnego apelu ni komendy nie słuchali, wszystkie stopnie hierarchii znikły, każdy był tylko sobą zajęty […]. Który z nich padł, temu żaden nie dopomógł do powstania. Każdy go mijał obojętnie, pozostawiając losowi. Co więcej, znajdowali się tacy, którzy takiego odzierali z odzieży, okrywając własne członki łachmanami, zabranymi konającemu koledze, nie zważając wcale na jego jęki i złorzeczenia, a nie było nikogo, który by się ujął za nim. […] Co było drzewa w okolicy, budynek czy płot, rozbierano na ogień, nie zważając, że w domostwach znajdowali się generałowie albo ranni, a jeżeli zgraję taką odpędzali chwilowi mieszkańcy, palono domostwa i częstokroć ginęli w płomieniach ci, którzy chwilowego spoczynku pod dachem szukali. […] Byli tacy, którzy mieli mieszek mąki, pilnie strzeżonej, ci rozpuszczali nad ogniem śnieg w kociołku, sypali garść mąki do wody wrzącej, dodawali do niej parę nabojów prochu i spożywali łakomie ten rodzaj czerniny. Ów klajster obrzydliwy stawał się przedmiotem zazdrości wielu innych, a częstokroć płacono 20 franków i więcej za porcję tego przysmaku. Ja sam zapłaciłem pod Krasnem, już za Smoleńskiem, 20 franków za mały kieliszek wódki; pod Wiaźmą schwyciłem kota, zabiłem, ociągnąłem, upiekłem i spożyłem jako kąsek najwyborniejszy. […]
Wojsko pozostałe pod bronią dostawało resztki żywności uprowadzonej z Moskwy, było przedmiotem pieczołowitości cesarza. Mianowicie gwardia pobierała regularnie żywność z Moskwy aż do Smoleńska, gdzie znów zaopatrzoną została we wszystko na dwa tygodnie. Konie artylerii i konnica gwardii dostawały, począwszy od Możajska aż do Smoleńska, po jednym garncu owsa dziennie, a zatem nie utraciły siły, lubo wychudły... O żołnierzy zdemoralizowanych nikt się nie troszczył, byli plagą wojska pozostałego pod bronią..”..

Czytaj też:
Waterloo. Bitwa, w której zginęli wszyscy

Trzeba dodać, że wojska napoleońskie musiały przy tym staczać boje o przetrwanie nie tylko z naturą, lecz także chłopską partyzantką oraz regularnymi oddziałami rosyjskimi. I tak 31 października doszło do bitwy pod Czaśnikami, a 6 listopada pod Dorohobużem. 9 listopada Francuzi dotarli wprawdzie do magazynów w Smoleńsku, ale już następnego dnia musieli bić się pod Smolanami. Od 15 do 18 listopada Napoleon stoczył dramatyczną bitwę pod Krasnym, którędy udało mu się w końcu wyrąbać drogę odwrotu poprzez armię Kutuzowa... Zgrabiałymi z zimna rękami żołnierze Bonapartego chwytali na ogół karabiny w obliczu jegrów lub huzarów rosyjskich i stawali do walki. Paniczny strach u wielu z nich budzili jednak kozacy. Okrzyk: „Jegrzy!” znaczył: „Za broń!”, natomiast okrzyk: „Kozacy!” oznaczał tyle, co: „W nogi!”.

Koszmar niedobitków

Czasem powtarza się jako anegdotę wiadomość, że na rosyjskim mrozie pękały nawet francuskie guziki. Nie było w tym nic dziwnego, bo część z nich wykonano z cyny. Otóż w niskiej temperaturze przedmioty z cyny matowieją, pękają i w końcu rozsypują się w szary proszek. Obniżenie temperatury powoduje bowiem przemianę tzw. cyny beta w cynę alfa, a zmiana struktury powoduje jej nadzwyczajną kruchość. O innych kłopotach z guzikami informował mjr Claude Le Roy: „Widziałem wielu żołnierzy i oficerów, którzy nie potrafili zapiąć guzików od swych mundurów – pisał mjr Claude Le Roy. – Ja sam pomogłem się ubrać i pozapinać jednemu z tych nieszczęśników, który szlochał jak dziecko”. Powodem były tu jednak zgrabiałe z zimna palce i sztywne materiały oraz skórzane części wyposażenia. To również stwarzało problemy przy załatwianiu potrzeb fizjologicznych, kiedy rozpięte z konieczności spodnie nie dawały się powtórnie zapiąć.

Adam Zamoyski („1812. Wojna z Rosją”, Warszawa, 2007) stwierdził, że Polacy, Niemcy i Szwajcarzy znacznie lepiej zabezpieczali się przed ostrym mrozem i jego skutkami od przyzwyczajonych do śródziemnomorskiego klimatu Francuzów i Włochów. Rozcierali na przykład zmrożone stopy śniegiem, a nie wkładali ich do ognia. Następstwa ujrzał kpt. Francois u swego towarzysza po odwinięciu onuc: „Kiedy usunął sukno i skórę, którymi były owinięte, od jego nogi odpadły trzy palce – pisał. – Potem zdjął szmaty z drugiej stopy, chwycił się za wielki palec, wygiął go i oderwał, nie czując żadnego bólu”.

Na zachód od Dniepru armię napoleońską czekała jeszcze jedna ciężka przeprawa – przez Berezynę, gdzie z trzech stron czekały, by wykonać egzekucję, trzy armie wroga: Kutuzowa, Wittgensteina i Cziczagowa. A przyroda spłatała Napoleonowi figla: po miesiącu siarczystych mrozów nastała chwilowa odwilż, lody puściły, i wojsko – zamiast po lodowej skorupie – musiało przejść po moście. Jedyny, jaki pozostał w zasięgu Francuzów, znajdował się pod Borysowem. Krwawy bój o ten most stoczyła 21 listopada 17. Dywizja Henryka Dąbrowskiego, która niestety cofnęła się z początku pod naporem Rosjan, a kiedy kontratakowała, przeciwnicy most zniszczyli. Napoleon zdołał jednakże wyprowadzić w pole Kutuzowa, który czekał nań w dole wylanej rzeki, i kazał zbudować przeprawę w jej górnym biegu, kilkanaście kilometrów na północ od Borysowa. Niestety, nie było pontonów, które cesarz rozkazał dopiero co zniszczyć w Orszy, by mieć więcej koni do ciągnięcia armat.

Stojąc dwie doby po pas i po szyję w lodowatej wodzie, walcząc ze spływającą krą, saperzy holenderscy, francuscy i polscy przerzucili do 26 listopada dwa mosty, przez które przeszła niemal cała armia. Dowódca saperów gen. Jean-Baptiste Eblé zmarł, jak niejeden z jego podkomendnych, z wyziębienia. Do rosyjskiej niewoli dostało się 29 listopada 10 tys. maruderów, ranni oraz łupy z Moskwy. O tę przeprawę też toczyły się zażarte boje. W lesie pod Stachowem 9 tys. Polaków pod wodzą generałów Józefa Zajączka, Karola Kniaziewicza i Dąbrowskiego odpierało gwałtowne ataki żołnierzy Cziczagowa. Utrzymali stanowiska. 3 tys. z nich poległo.

"Wielka Armia przekracza Berezynę". Obraz Januarego Suchodolskiego

Za Berezyną zima, jakby sprzymierzona z carem, powróciła z mrozem i zamiecią śnieżną. Ożywione po Berezynie nadzieje znów opuściły nieszczęśników. Powrócił najgorszy koszmar, który wcześniej dał już o sobie znać po bitwie pod Krasnym – kradzieże jedzenia i odzieży często połączone z morderstwami rabowanych, ale nie tylko. We wstrząsających wspomnieniach, zebranych przez cytowanego już Adama Zamoyskiego oraz Paula Austina („1812. Wielki odwrót”, Warszawa, 2005) są świadectwa ludożerstwa. Wycinano i jedzono części miękkich – bo jeszcze niezmrożonych – trupów. Niektórych nawet nie gotowano ani nie pieczono, bo nie było akurat opału, tylko jedzono na surowo. Z głodu niektórzy gryźli samych siebie i pili własną krew. Żywym koniom odcinano kawały mięsa, bo trupy końskie natychmiast sztywniały i stawały się zbyt twarde, by coś z nich odkroić. Znieczulenie na niedolę bliźnich było tak wielkie, że kiedy płonęła stodoła ze śpiącymi kolegami, inni zbliżali się nie po to, by ich ratować, ale by się ogrzać.

Ze wspomnień jednoznacznie wynika, że o wiele większe szanse na przeżycie od maruderów mieli żołnierze subordynowani, co rano stawiający się pod sztandarami swych pułków na odgłos werbli i gotowi do podejmowania walki z wrogiem. Wyróżniali się przy tym oczywiście żołnierze Starej Gwardii i Młodej Gwardii, a zwłaszcza polscy szwoleżerowie. Jak podaje Zamoyski, niemal połowa z nich wróciła do ojczyzny w zwartym szyku. W wojsku Księstwa Warszawskiego procent ocalonych – na tle innych nacji, z Francuzami przede wszystkim – był też wysoki, bo sięgał 25. Poza otrzymywaniem głodowych wprawdzie, ale dość regularnych racji żywnościowych karni wojacy byli w tej rozpaczliwej sytuacji bardziej odporni psychicznie, mogli liczyć na pomoc kolegów w nieszczęściu, a poza tym na wspólną obronę przed kozakami. Byli to istni jeźdźcy apokalipsy. Rabowali wszystkich i wszystko, zdzierali z jeńców ubrania i trzymali nago na mrozie, zarzynali ich przy najmniejszym proteście albo w ogóle bez powodu, a kiedy przyszło im eskortować ich na miejsce zesłania, głodzili na śmierć albo zwyczajnie zabijali, by pozbyć się kłopotu. Szansę na przeżycie dawało odesłanie do sztabów regularnych oddziałów wojska rosyjskiego, gdzie – jak zgodnie zaświadczają zwłaszcza wzięci do niewoli oficerowie – traktowano ich dobrze, a nawet bardzo dobrze.

Śmierć zabierała licznych żołnierzy Wielkiej Armii na przedpolach Wilna. „7 grudnia był najstraszniejszym dniem mojego życia – zanotował książę Wilhelm Badeński. – Mróz doszedł do 30 stopni [–37,5 st. C]. O trzeciej nad ranem marszałek [Victor] wydał rozkaz wymarszu. Ale kiedy przyszło do odegrania pobudki, okazało się, że ostatni dobosz zamarzł na śmierć. Zacząłem chodzić wśród żołnierzy, dodając im odwagi, zaklinając, żeby się podnieśli i stanęli w szyku, ale moje wysiłki były daremne; zdołałem zebrać tylko 50 ludzi. Pozostali w liczbie 300 leżeli na ziemi, martwi i sztywni od mrozu”. „Na tym odcinku drogi po raz pierwszy widziałem ludzi, którzy zostali podczas marszu dosłownie porażeni przez mróz – pisał Heinrich Brandt. – Najpierw nieznacznie zwalniali, potem zataczali się przez chwilę jak pijani, a w końcu padali, by nigdy więcej nie wstać”.

Do stolicy Litwy wkraczały na ogół dziwne monstra, nic a nic nieprzypominające żołnierzy niezwyciężonej regularnej armii, jaka maszerowała tędy latem. Ubrani w zdarte z trupów części odzieży i strzępy butów, okryci kapami ze splądrowanych kościołów, w bermycach obwiązanych kobiecymi chustami, z odmrożeniami na twarzach i dłoniach żebrali o jedzenie. Jedni okazywali im współczucie, ale inni niechęć, a nawet wrogość. W Wilnie umarły i zginęły z rąk wkraczających po kilku dniach kozaków, a nawet mieszkańców, kolejne tysiące niedobitków. Wedle szacunkowych wyliczeń z Rosji powróciło około 100 tys. żołnierzy, w tym 24 tys. Polaków. Ćwierć miliona poległo w walce oraz zmarło z chorób, głodu, z powodu mrozu i wyczerpania, a 100 tys. wzięli do niewoli Rosjanie. Cesarz opuścił niedobitki Wielkiej Armii 5 grudnia w Smorgoniach i pospiesznie ruszył nad Sekwanę tworzyć nowe wojska.


(Fragment książki Macieja Rosalaka, która ukazała się nakładem wydawnictwa Fronda)

Artykuł został opublikowany w 12/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.