Ostatecznie na kubańską ziemię udało się zejść jedynie 22 pasażerom, co zawdzięczali osobistej protekcji wpływowych Amerykanów. I zapewne olbrzymim łapówkom. Reszta jednak nie miała takich możliwości. W piątek 2 czerwca, ku rozpaczy zgromadzonych na pokładach Żydów, „St. Louis” podniósł kotwicę i opuścił wody terytorialne Kuby. Stało się tak na wyraźny rozkaz prezydenta Brú.
Obojętność Roosevelta
W tym momencie na pierwszy plan wysunął się kpt. Gustav Schröder. Był to człowiek przyzwoity, który czuł się odpowiedzialny za swoich pasażerów. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeżeli odwiezie ich z powrotem do III Rzeszy, to ich los będzie tragiczny. Dlatego postanowił ratować ich za wszelką cenę. Po opuszczeniu Kuby zamiast do Europy skierował się w stronę pobliskich Stanów Zjednoczonych.
Miał nadzieję, że to liberalne i demokratyczne państwo – w przeciwieństwie do kubańskiej dyktatury – zlituje się nad tysiącem nieszczęsnych Żydów i wpuści ich na swoje terytorium. Nie bez znaczenia było również to, że na terenie Ameryki działało wiele niezwykle wpływowych organizacji żydowskich. Schröder liczył na to, że będą one w stanie wywrzeć presję na swój rząd, aby ostatecznie przekonać go do ocalenia współbraci.
Niestety czekało go rozczarowanie. U wybrzeży Florydy statek został zatrzymany przez amerykańską Straż Graniczną. Szare okręty z białymi numerami wymalowanymi na burtach otoczyły statek z wyciem syren. Nad „St. Louis” przeleciały wojskowe samoloty. Kapitanowi Schröderowi nakazano natychmiast zawrócić. Żydowscy historycy Ted Falcon i David Blatner napisali, że Amerykanie oddali nawet ostrzegawczą salwę w powietrze.
Co ciekawe, Żydzi początkowo przywitali amerykańskie jednostki owacjami. Machali do marynarzy. Uznali bowiem, że przybyli im na pomoc i chcą eskortować niemiecki liniowiec, aby bezpiecznie zawinął do jednego z amerykańskich portów. Rozczarowanie nastąpiło szybko i było olbrzymie. „»St. Louis« nie otrzyma zgody na cumowanie tutaj – ogłosił Walter Thomas, inspektor Wydziału ds. Imigracji w Miami – ani w żadnym innym porcie Stanów Zjednoczonych”.
Czytaj też:
KL Gusen oczami Stanisława Grzesiuka
Na nic zdały się naciski ze strony Żydów, listy i depesze od znanych Amerykanów. Tym razem nieugięty okazał się prezydent Franklin Delano Roosevelt. Mimo że żydowscy uchodźcy napisali do niego wstrząsającą prośbę o łaskę (pisali też do jego małżonki), Roosevelt uznał ich za „element niepożądany”. Prezydent nigdy nie odpowiedział na list, uchodźcy otrzymali tylko suchy komunikat z Departamentu Stanu.
„Proszę oczekiwać na swoją kolej na liście oczekujących – głosił dokument – i zakwalifikować się do procedury otrzymania wizy imigracyjnej upoważniającej do wjazdu na teren Stanów Zjednoczonych”. O co chodziło? Amerykański rząd w 1924 r. wprowadził restrykcyjny system kwotowy, który określił dopuszczalną liczbę imigrantów z poszczególnych krajów Europy. W 1939 r. na Niemcy przypadło 25 957 miejsc, które zostały błyskawicznie wykorzystane.
Mimo dramatycznej sytuacji, w jakiej znaleźli się pasażerowie „St. Louis”, Waszyngton nie zamierzał odstąpić od tych surowych przepisów ani na jotę. Nota Departamentu Stanu była o tyle cyniczna, że po wpisaniu się na listę Żydzi musieliby na rozpatrzenie ich wniosków czekać kilka lat. Trudno zaś oczekiwać, żeby ten czas spędzili na pokładzie niemieckiego statku stojącego u wybrzeży Florydy pod banderą ze swastyką.
Podobnie jak w przypadku Kuby kluczowa okazała się obawa, że Żydzi staną się obciążeniem dla budżetu Ameryki. Byli to ludzie niemówiący po angielsku, wśród nich znajdowało się wielu starców i sporo dzieci. A więc osób, które nie mogły podjąć pracy i same się utrzymać. Co ciekawe, Żydów w pełni sił również uznano za zagrożenie. Stwierdzono, że zabraliby Amerykanom miejsca pracy.
W Stanach Zjednoczonych po wielkim kryzysie lat 30. panowało wysokie bezrobocie, bez pracy było około 30 mln ludzi. Winę za tę sytuację zrzucano na imigrantów, którzy godzili się pracować za niskie stawki. Według sondażu przeprowadzonego przez „Fortune Magazine” 83 proc. Amerykanów sprzeciwiało się liberalizacji polityki imigracyjnej. A przecież Roosevelt – jak zwykle – myślami był już przy przyszłych wyborach...
Według żydowskich historyków na decyzję o niewpuszczeniu „St. Louis” do Ameryki wpłynął jeszcze jeden czynnik – antysemityzm. Przybysze z Niemiec nie pasowali do ówczesnego amerykańskiego ideału: białego anglosaksońskiego protestanta.
Sprawa ta do dziś wzbudza w Ameryce olbrzymie kontrowersje. W hagiograficznej książce „Roosevelt i Żydzi” Richard Breitman i Allan Lichtman napisali, że nie ma dowodów na to, iż rząd USA nie wpuścił „St. Louis”. Wywołało to wściekłość wśród żyjących do dziś pasażerów statku. – To brednie! Wszyscy wiemy, co widzieliśmy. Płynęliśmy do Miami, gdy samoloty i okręty amerykańskiej straży przybrzeżnej zagrodziły nam drogę – mówił Herb Karliner. Gazeta „Jerusalem Post” tezy amerykańskich historyków nazwała zaś „rewizjonizmem”.
Zagłada
Ostatnią próbę ratowania Żydów podjęto w Kanadzie. Grupa profesorów uniwersyteckich i duchownych zwróciła się o przyjęcie uchodźców do tamtejszego rządu. „St. Louis” znajdował się wówczas zaledwie o dwa dni żeglugi od Nowej Szkocji. Odpowiedź była jednak taka sama jak na Kubie i w Ameryce – „nie”. W tej sytuacji kpt. Schröder z ciężkim sercem zawrócił w stronę Niemiec. Dłuższe przebywanie u wybrzeży Ameryki groziło kryzysem humanitarnym – kończyły się zapasy jedzenia i słodkiej wody.
Żydowscy pasażerowie „St. Louis” wpadli w apatię. Droga powrotna była dla nich koszmarem. Około 300 z nich zapowiedziało, że u wybrzeży III Rzeszy popełni zbiorowe samobójstwo, skacząc do wody. W tej sytuacji Schröder zdecydował się rozbić statek u wybrzeży Wielkiej Brytanii. Okazało się to jednak niepotrzebne. Żydowskiej organizacji Joint ostatecznie udało się wynegocjować rozwiązanie. Żydów przyjęły: Francja, Wielka Brytania, Belgia i Holandia.
Bezpieczni byli oczywiście tylko ci, którzy znaleźli się w Anglii. Wkrótce bowiem wybuchła II wojna światowa i Europa Zachodnia znalazła się pod okupacją Wehrmachtu. Kilkuset pasażerów „St. Louis” zostało wkrótce rozstrzelanych lub wywiezionych do okupowanej Polski i zaduszonych gazem w Auschwitz i Sobiborze. Zamordowano w ten sposób również kobiety i małe dzieci. Tragedii tej można było uniknąć, gdyby w 1939 r. rząd USA podjął inną decyzję.
Co się stało z kpt. Schröderem? Wkrótce wyruszył w kolejną podróż transatlantycką, na Bermudy. Gdy wracał, wybuchła wojna. Cudem udało mu się ominąć blokadę brytyjskiej marynarki wojennej i przedrzeć się do Hamburga. Podczas wojny pracował w biurze, nie brał udziału w walkach. Zmarł w roku 1959 i pośmiertnie został odznaczony orderem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Nastąpiło to dopiero w 1993 r.
„St. Louis” podczas wojny został dostosowany do potrzeb Kriegsmarine i w sierpniu 1944 r. zbombardowany w porcie w Kilonii. Po wojnie jakoś go połatano i służył w Hamburgu za pływający hotel. W 1952 r. poszedł na żyletki.
W 2011 r. grupa pasażerów „St. Louis”, którzy przeżyli wojnę, została zaś przyjęta w amerykańskim Departamencie Stanu. Przyjęto ich tam bardzo uprzejmie, ale nie usłyszeli słowa, na które czekali.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.