W marcu 2004 r. do Karbali zaczęli ściągać pielgrzymi z całego kraju. Mogło ich być nawet 5 mln. Zbliżała się Aszura, święto ustanowione dla upamiętnienia męczeńskiej śmierci wnuka Mahometa i pretendenta do spuścizny po nim, Husajna ibn Alego. Przez miasto, leżące w środkowym Iraku, ciągnęli pątnicy pod czerwonymi, czarnymi i zielonymi sztandarami. Mężczyźni smagali plecy ostro zakończonymi sznurami biczów i nacinali piersi oraz czoła sztyletami. Krew z licznych ran obficie zalewała im twarze i plecy. Głębsze rany i więcej krwi to większe oddanie i poświęcenie dla Allaha. Bezpańskie psy włóczyły się gromadami, uciekając przed ludźmi i szczekając na tłumy nieznajomych.
W tamtym czasie cały polski kontyngent w Iraku liczył ponad 2,5 tys. żołnierzy. Około 200 z nich, z 17. Brygady Zmechanizowanej z Międzyrzecza i 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej, od lutego stacjonowało w bazie Camp Lima pod Karbalą. W półmilionowym mieście panował jeszcze spokój, bez przeszkód mogli je patrolować w swoich nieopancerzonych honkerach.
Radykalny szyicki duchowny Muktada as-Sadr postanowił wykorzystać zbliżające się święto do pokazania, że okupanci nie panują nad sytuacją w regionie. Nieco wcześniej jego zwolennicy rozpoczęli walkę z iracką policją i armią w Nadżafie i Faludży. Zamieszki wybuchły też w takich miastach jak Ad-Diwanijja i Al-Kut. Partyzanci atakowali wojskowe koszary i posterunki policji. Rozbijali więzienia, uwalniając aresztowanych wcześniej zwolenników As-Sadra i zwykłych kryminalistów. Zbroili się w przejętych po zbiegłych irackich żołnierzach i policjantach magazynach. Amerykanie walczyli z nimi, używając ciężkiej broni i lotnictwa, co tylko wzmagało opór.
Obronić ratusz
Zwolennicy As-Sadra przygotowywali się do rozpoczęcia rebelii również w Karbali, gdzie ze względu na obecność pielgrzymów czuli się dość pewnie. Rebelianci podsłuchiwali polskie wojskowe niekodowane kanały radiowe. Na ulicach uzbrojeni mężczyźni prowokowali żołnierzy, pokazując im obraźliwe gesty. Niektórzy miejscowi tłumacze i lokalni pracownicy pracowali dla sadrystów.
W dniu 3 kwietnia na placu pomiędzy meczetami sanktuarium Imama Husajna swoje pasy szahida zdetonowało trzech zamachowców-samobójców. Dwie polskie karetki mimo niebezpieczeństwa wyjechały ratować rannych. W zamachach zginęło prawie 140 osób, 200 zostało rannych. Szczątki rozerwanych wybuchem leżały na całym placu. Dowodzący Polakami gen. Edward Gruszka rozkazał zwinąć posterunki kontrolne na rogatkach Karbali. Żołnierze byli wówczas bezpieczniejsi, ale do miasta napływać zaczęło coraz więcej uzbrojonych bojowników. Na ulicach zaczęły się walki między Arabami z różnych ugrupowań. W bazach koalicji podwyższono stopień alarmowy do najwyższego.
Około północy z 4 na 5 kwietnia 2004 r. powstańcy As-Sadra zaatakowali siedzibę władz – ratusz w Karbali. City Hall – bo taka nazwa używana była przez polskich żołnierzy – to kilkupiętrowy budynek położony w centrum miasta. Leżał kilkaset metrów od świętych meczetów szyitów. Dostępu do niego broniły betonowe zapory i zwoje koncertiny, drutu najeżonego ostrymi skrawkami metalu. Przed zaporami rozciągał się długi na 120 i szeroki na 100 m pusty plac. Ratusz otaczały gęsto zamieszkane budynki mieszkalne i meczety. Została w nim tylko garstka irackich policjantów wiernych rządowi i przerażonych wizją zemsty ze strony ludzi As-Sadra.
Komendant irackiej policji w Karbali gen. Abbas Fadil al-Hasani poprosił o pomoc gen. Gruszkę – dowódcę brygadowej grupy bojowej z bazy Juliet. Ten wysłał do ratusza pododdział szybkiego reagowania – Quick Reaction Force. Czternastu żołnierzy uzbrojonych w kałasznikowy i ręczne karabiny maszynowe. Grupa wyruszyła przez ogarnięte rebelią miasto. Nie było elektryczności, nie świeciły uliczne lampy. Nocne ciemności rozświetlały jedynie wybuchające tu i ówdzie pociski moździerzowe i pożary. Żołnierze podjechali z tyłu, od południowego wschodu, i od razu włączyli się do walki, pomagając policjantom odeprzeć ataki. Starcia trwały całą noc. A był to dopiero początek boju o City Hall.
Rząd Leszka Millera, wysyłając polskich żołnierzy do udziału w misji w Iraku w 2003 r., prawdopodobnie nie spodziewał się tego, z czym naprawdę przyjdzie się im mierzyć. Trzeba było „tylko” zaprowadzić demokrację w kraju przez wieki rządzonym przez despotów, podzielonym i wręcz kipiącym od wyznaniowych, plemiennych i rodowych waśni, brutalnie tłumionych przez władze. Naszym sojusznikom zza oceanu wydawało się to całkowicie realne. Zresztą wtedy nie tylko im. W tle były bajeczne kontrakty na odbudowę Iraku dla polskich firm i obietnica zniesienia wiz do USA.
W nagrodę za zaangażowanie Polacy otrzymali nawet swoją strefę odpowiedzialności – South Central Zone. Szeroki na 100 km pas, ciągnący się od zachodniej do wschodniej granicy w centralnej części kraju, na południe od Bagdadu. Porządek i bezpieczeństwo miała tam zapewniać dowodzona przez polskiego generała Wielonarodowa Dywizja Centrum Południe.
Powiedzieć, że polska armia nie była przygotowana do takiej misji, nie oddałoby realizmu sytuacji. Polska od lat uczestniczyła w „pokojowych” misjach ONZ na Bliskim Wschodzie, ale tam nikt nie strzelał do polskich żołnierzy. Tymczasem w Iraku za każdym rogiem czy na dachu domu mógł czaić się snajper albo cywil z kałasznikowem pod galabiją. Pod każdym przydrożnym kamieniem mogła być zakopana detonowana zdalnie mina. Każdy zbliżający się do posterunku kontrolnego samochód mógł być kierowany przez zamachowca-samobójcę.
Do zadań w Iraku Polaków miało przygotować krótkie szkolenie. Fatalnie wyglądał misyjny sprzęt. Podstawą transportu były tarpany honkery i stary. Samochody nieopancerzone i słabo przygotowane do irackich warunków. Na miejscu żołnierze okładali je workami z piaskiem i kamizelkami kuloodpornymi, dospawali dodatkowe blachy, chroniące przed ostrzałem.
Społeczeństwo, nie do końca informowane o tym, co naprawdę robią polscy żołnierze w Iraku, reagowało z umiarkowanym entuzjazmem, spadającym po każdej śmiertelnej ofierze misji. Nikt nie spodziewał się, że w takich warunkach polskim żołnierzom przyjdzie toczyć ich największą – od czasów II wojny światowej – bitwę.
Biało-czerwona na maszcie
Następnego dnia rano ppłk Tomasz Domański – dowódca batalionowej grupy bojowej z bazy Lima – wysyła obrońcom City Hall posiłki. Grupą ok. 40 żołnierzy dowodzi kpt. Grzegorz Kaliciak, 31-letni absolwent wrocławskiego ZMECH (Wyższa Szkoła Oficerska Wojsk Zmechanizowanych „ZMECH”). W Polsce służy na stanowisku dowódcy kompanii rozpoznawczej w 17. Brygadzie Zmechanizowanej w Wędrzynie. Żołnierze zabierają parę moździerzy, wyrzutnie granatów przeciwpancernych RPG, ręczne karabiny maszynowe i snajperskie. Dołącza do nich również ok. 40 Bułgarów z jednostki specjalnej 2. Batalionu 20. Regimentu Atlantyckiego pod dowództwem kpt. Getowa. Mają dwa bojowe wozy piechoty na gąsienicach – BWP uzbrojone w gładkolufowe armaty kalibru 73 mm, gaziki i ciężarowe ziły 131 zapakowane amunicją, racjami żywnościowymi i wodą. Przez zrewoltowane miasto przemieszczają się kolumną. Jadący na przodzie BWP rozbija po drodze dwie barykady, torując drogę pozostałym pojazdom.